niedziela, 27 czerwca 2010

Osiedle cudów

darmowy hosting obrazków

Oświadczenie:
Oświadczam że niniejszy tekst
jest fikcją literacką, wszystkie wydarzenia
opisane poniżej nie są prawdziwe, i nie
mają prawa bytu. Postacie przewijające
się poniżej również prawdziwe nie są.
Zbieżność miejsc, osób, nazwisk i zdarzeń jest przypadkowa.


Kopiowanie, oraz rozpowszechnianie z podaniem autorstwa wg licencji Creative Commons mile widziane 



"Między nami blokowiskami, czyli osiedle cudów"
Dziennik prowadzony przez Kamila Morwę od 3 kwietnia 2005roku do 31 października 2008 roku.




03.04.2005

Jestem Kamil Morwa, nic wielkiego. Dostałem tu pracę, w tym mieście.
Musiałem się wyprowadzić z dużego miasta, ponad 500 tys. mieszkańców. Dużo. Pracuję
w skarbówce. Tak jestem tym wrednym urzędasem, który dopadnie cię nawet na marsie jak
nie zapłaciłeś podatku. Jutro mam pociąg do tej mieściny gdzieś w Małopolsce, ale wiesz,
tramwaje to tam mają, o dziwo 6 linii. Kosmos, nie? Olsztyn nie ma, a to zadupie ma. Ale bilety na pociąg trzeba, przenoszą, ale za transport nie płacą. Jak to skarbówka, muszę więc kupić za swoje.
No to idę na ten dworzec, wredna babka udaje że niedosłyszała,
-To dokąd ten pociąg, przez Poznań?!
-Tak przez Poznań.
-Nie słyszę! Jak się nie podoba to won!
Miła prawda? Z biletem udałem się do pustego już mieszkania.
Pociąg wyjeżdża o czwartej rano, i jest na miejscu (z przesiadką w poznaniu), o czternastej.
Meble mają być pod nowym domem o piętnastej. Idę spać.

04.04.2005.
Trzecia w nocy. Dworzec, jeden z większych węzłów kolejowych po Krakowie, a jednak śmierdzi jest brudno i ciągle podchodzi bezdomny, prosząc o dwa złote na chleb A'la "inne tanie wino". Jak wszędzie z resztą.
Jednak, mimo tego całego syfu lubię kolej, ma jakiś taki nietypowy klimat.
-Pociąg pośpieszny Tanich Linii Kolejowych Relacji Bydgoszcz - Poznań przez...- Oznajmił głośnik - Wjedzie na tor...- zatrzeszczało i niedosłyszałem.
-Przy peronie piątym -dodał.
Nadpełzła glizda. Wagon pierwszej klasy nie różnił się niczym od drugiej. Taki sam brud i nie otwierające się lub blokujące drzwi, w przedziale nawet ich brak. I tak zaczęła się podróż.
Poznań był o godzinie dziesiątej, pół godziny do kolejnego pociągu, tym razem przewozy regionalne, szybko coś zjeść, bułkę, i w sio.
Po drodze pociąg nabrał opóźnienia, więc dotarłem do miasta o godzinie równo piętnastej. Chwała firmie dostawczej że chcieli czekać.
Nie miałem siły na zwiedzanie, od razu po rozpakowaniu się, ustawieniu mebli i uzupełnieniu lodówki poszedłem spać.

09.04.2005.
Sobota. Dzień wolny.
Wstałem rano o ósmej, o dziewiątej wyszedłem z mieszkania. Był ładny pogodny dzień.
Mieszkałem jak się okazało na "Osiedlu Cudów" głupia nazwa, jak się miało okazać, aż na zbyt prawdziwa.
Bloki jakich wiele, szare, wysokie, długie. Czerty kwadratowe wieże po dziesięć lub więcej pięter, szare, i brudne.
Jeżeli kiedyś były pomalowane na niebiesko, czerwono, czy zielono, to już tego nie widać. Trzy długie bloki też po dziesięć pięter
i pięć czteropiętrowych mniejszych bloków. Osiedlowy warzywniak, dwa-trzy kioski. Wjazd na północ był do miasta, wjazd od zachodu na lasy.
Szarość otoczyła mnie z każdej strony. Jakiś Facet rzekł "dzień dobry" i poszedł.
Była piękna pogoda, słońce świeciło, chciałem iść do lasu, ale nie znałem jeszcze terenu i szczerze mówiąc bałem się chodzić dalej, niż kończyła się ulica za osiedlem. Piękniejszego nieba tu chyba nie było. Ja przynajmniej się z takim głębokim błękitem nie spotkałem, więc na zachód szedł las. Wielki las ciągnący się po horyzont, który był przecięty liniami wysokiego napięcia, z oddalonej o ok dwadzieścia kilometrów
elektrowni. Widok po godzinie dwudziestej był oszałamiający, w starym mieście tego nie było. Niebo po zachodzie słońca było jakieś inne.
Nie umiem tego opisać.
Ale z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. Chyba zaczyna mi sie tu podobać, a nie miną nawet tydzień.

01.05.2005.
Właściwie to nikogo tu nie znam. Dobra znam, Pani Waciakowa, ciągle się awanturuje z tym facetem, co mieszka pode mną, że za głośno słucha muzyki, jest jeszcze rodzina Zapolskich, Pani Anka, jej mąż Gustaw, i dzieciaki. Piąte piętro zaczyna być nawet miłe, nie za wysoko, nie za nisko, a zachody
są naprawdę piękne. Widać taką granicę, miesięcy wspaniałymi jaskrawymi odcieniami zieleni lasu, wyblakłej różowej łuny, po zachodzącym słońcu, i głębie błękitu przechodzącą w ciemny granat, zasypany gwiazdami. I nagle zaczynam odczuwać samotność. Teraz patrzę się przez okno mojego mieszkania,
które wychodzi na zachód, wolę oglądać zachody słońca, niż wiadomości. Właściwie to nie oglądam już telewizji. Zaparzam herbatę, i w ciszy patrzę się
jak żółto-pomarańczowe słońce ginie w koronach drzew lasu, przeciętego siecią wysokiego napięcia, i zasłoniętego lewej i prawej strony innymi blokami.
W tym momencie zaczynają się zapalać światła w mieszkaniach. Jest ciepło, więc ludzie otwierają okna.

05.05.2005.
Godzina wieczorna w każdym razie. Zaprzyjaźniłem się z Agnieszką, zabawne, bo mieszka w bloku na przeciwko i nie rzadko machamy do siebie,
robiąc śniadanie, czy to parząc herbatę. Pracuje w tym samym urzędzie, jest archiwistką, ma męża Grzegorza facet jest genialny, potrafi w sumie wszystko.
Ktoś siedzi na balkonie, bodajże gruby mężczyzna w siatkowym podkoszulku i pali papierosa. Jakaś starsza pani wiesza pranie, a spod anten na dachach widać ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Jak się miało okazać później, uzależniłem się od zachodów słońca.


15.06.2005.
Kolejny miesiąc, kolejna wypłata. Godzina dwudziesta pierwsza, jadę autobusem do domu. Jest już ciemno.
Widzę miliony zapalonych lamp w milionach okien mojego osiedla. Zbliżam się i pędzę pustym autobusem do ukochanego mieszkania.
Jarzeniowe lampy w autobusie świeciły dziwnie na zielono, od chwili kiedy autobusem szarpnęło na wyboju. A wszystko było rozmyte.
Tak rozmyte. I nie było nic widać za oknem, aż dziwne. Znowu szarpnęło. I w tym momencie autobus stał na pętli, gdzie wysiadałem, od pięciu lub więcej minut.
Idąc mrocznymi alejkami mijałem puste samochody. W skąpym świetle latarni otworzyłem drzwi do klatki, wbiegłem po schodach na półpiętro, wezwałem windę i wychodząc wpadłem na pana Mietka, skończył mu się cukier. No to dałem, pan Mietek kran mi naprawił i kablówkę podczepił na lewo, że by mniej płacić. Złota rączka, a łeb miał nie od parady. Zjadłem coś i poszedłem spać.


Jakiś koniec czerwca, nie pamiętam dnia.
Wracałem jak zwykle do domu, tym razem tramwajem, miałem dość tych dziwnych szarpnięć i wybojów, po których w autobusie była mgła, a jak znikała, to autobus ruszał z pętli. Mietek, bo przeszedłem z nim na ty, mówił że tu się dzieją dziwne rzeczy.
No i fajnie. Pojawiła się na pętli grupa nieszkodliwych łobuzów. Siedziała na murku, klęła jak nie powiem kto popijając piwko.
Dzięki podwieczorkom u Agnieszki i Grzegorza poznałem Magdę, wspaniała osoba. Kto wie co będzie za kilka lat, w końcu jestem rok po studiach.


Lipiec. Dwa tygodnie urlopu, marzenie. Nigdzie nie jadę, będę zapraszać ludzi na codzienne zachody.
Magda nie omieszkała wpaść. Te wieczorki w sumie się spodobały, od Waciakowej i Gustawa pożyczałem krzesła i oglądaliśmy z personelem urzędu zachody.
Trywialne zajęcie, ale zbliża ludzi.
Nie zabrakło wieczorów filmowych.

Sierpień.
Praca.

Wrzesień
bez zmian.

Przestałem liczyć dni, to bez sensu.
Jesień zbliżała się z dnia na dzień, a linie tramwajową mieli remontować lada chwila.
Gustaw nie raz opowiadał mi o czymś co wyglądało jak glizda, w czarno białe pasy. Pełznie i poluje na ptaki, czai się wśród sieci wysokiego napięcia.


Październik.
Ciemno zimno pada śnieg. Poszedłem na przystanek że by do pracy jakoś dojechać.
Wsiadam do pustego autobusu, tramwaje nie jeżdżą. Mieli remontować ale kasa się skończyła.
Wpada trzech łysych facetów. Zauważyłem że w moim kierunku zbliża się chromowany kij baseballowy
Dostałem w łeb i o dziwo tych trzech zniknęło. Autobus był oczywiście pusty i gdzieś pędził mijając płonące lasy, światło w lampach miało tę dziwną zielonkawą poświatę, wszystko było rozmyte. Odwracam się, a tu stoi Magda.
Rozmyta jak ja i wszystko. Nic nie mówiąc się do mnie przytuliła. Bum! Wybuch rozsadził mi uszy. Dużo krwi, cztery okładające mnie nogi i pięści, kolejna eksplozja ciemność, kolejne „bum”, i kolejne.
Wybuchy zmieniły się w ciche popiskiwanie. Bardzo rytmiczne.
Otworzyłem oczy, i byłem w szpitalu, otoczony sprzętem do ratowania życia.
Ktoś krzykną że się obudziłem, do pokoju wpadli lekarze, coś do siebie mówiąc.

Październik, ale druga połowa. Napadnięto mnie i pobito, ledwo żywy trafiłem do szpitala. Jedyną osobą która do mnie przychodziła była właśnie Magda.
W szpitalu spędziłem tydzień, miałem więcej szczęścia niż rozumu. Napastnik nie trafił w głowę moją, lecz kolegi, który podobno zwalił się na mnie,
ja uderzyłem się w rurkę, co to należy trzymać się ich w czasie jazdy, dwaj pozostali mnie skopali "na deser" i zostali od razu złapani przez policję, bo
szczęśliwie właśnie był patrol.

Magda postanowiła mnie odwiedzać. Rozmowy ciągnęły się godzinami. Było tu sympatycznie. Lubię to miasto i to osiedle, mimo tego syfu da się żyć.
Rok miną hucznie, u mnie była impreza, składkowy sylwester z sąsiadami na klatce schodowej i mieszkaniach na piętrze. Zabawa przednia.


Styczeń.
Praca

Luty
Trzaskający mróz, namówiłem Magdę, Gustawa, Ankę, Agnieszkę, Grzegorza i jeszcze kogoś na wycieczkę w góry. Dwa tygodnie na gapieniu się w wschodzące i zachodzące słońce zza szczytów Tatr.

Wiosna.
Dni coraz dłuższe, i coraz ciekawsze zachody.
Tramwaje dalej stały, choć większość linii już remontowano.
W autobusie spotykałem Magdę, w tej zielonej poświacie. Zupełnie tak, jak by ona wsiadała do tego samego, pustego pojazdu. Tyle tylko, że albo szarpało na wybojach i Magda, zielonkawa poświata, w ogóle wszystko znikało wracając do normy, albo po prostu budziłem się na pętli, tuż przed odjazdem autobusu w dalszą trasę.
W końcu zapytałem się jej, kiedyś na spacerze, czy też tak ma jak jedzie autobusami.
O dziwo tak, spotykała właśnie mnie, albo co bardziej prawdopodobne rzeczywiście się tam spotykaliśmy, sam już nie wiem. Gustawowi też się to przydarzyło, spotykał w nim Ankę, później się pobrali.
To miejsce miało pozytywną ale dziwną atmosferę.
Tego wieczora siedzieliśmy z Magdą i patrzyliśmy, po raz setny w to samo słońce znikające za horyzontem.
I wtedy to śmignęło, przepełzło momentalnie. Tak to o czym mówił Gustaw. Ten czerw, czymkolwiek był. Chwycił jednego z wielu krążących po niebie ptaków, opadł na ziemię i znikną w drzewach.
-Widziałaś to?
-Widziałam.
-Co to było?
-To coś jest tu od zawsze, stwierdziła.
Tak, zapomniałem dodać, Monika też mieszka na osiedlu, ale w przeciwieństwie do mnie od dziecka. I od dziecka widzi tego pasiastego stwora polującego
wieczorami na ptaki.

Zaprzyjaźniliśmy się, nawet bardzo.
Mijały miesiące, a my spotykaliśmy się z Anką, Grzegorzem, Gustawem i Agnieszką w naszych mieszkaniach i wspólnie obserwowaliśmy to zwierzę.
A ono polowało na ptaki
Pojawiało się rzadko, zawsze po zachodzie słońca, kiedy jest jasno, ale robi się ciemno. Albo o wschodzie, kiedy jest już jasno, ale nie ma słońca ponad
linią horyzontu. Zapytałem się w końcu pani Waciakowej, odparła że to wężowidło jest od kiedy pamięta.
Ale nikt z poza osiedla go nie widział.
Czy cierpieliśmy na zbiorową halucynację?
Magda zaproponowała poddać się badaniom psychiatrycznym. Więc byliśmy zdrowi na umyśle. Skąd te wydarzenia w autobusach, i pasiaste stworzenie
polujące na ptaki stwory?





Sierpień.

W wolnych chwilach szukałem w gazetach lokalnych o tym czymś. Znalazłem kilka artykułów.
Opisywały o dziwnych zjawiskach nad lasami. Coś się świeciło, coś spadło, niby bomba. Zapis z 1954 roku.
Późniejsze gazety mówiły o ludziach co szli do lasu na spacer, i nie wracali. Albo przeciwnie wracali, ale opowiadali o wężu, czy czymś węża przypominającego
mającego pasy, i podwójny pysk polujących na ptaki.
Później w latach sześćdziesiątych wybudowali to osiedle. I Co ciekawe, to zauważył Gustaw, że nie ma żadnego rozwodu, notowań wandalizmu, zabójstw, kradzieży, tylko z rejonu tego osiedla. Sporadycznie zdarzają się pobicia. Jak to moje.

Był już listopad. I jakaś dziewczyna wprowadziła się do mojego bloku.
Po nowym roku dziewczyna ta, bodajże Paulina, zaczęła mówić, bo koniec końców mijałem ją na klatce schodowej, czy w windzie, że nie lubi tych
autobusów z lekko zielonymi światłami, mówi że jeździ z jakimś facetem. Mówiła że przystojny, ale ciągle się na nią gapi. Później spotkała go w pracy, po czym ją napadli. Nie powinna była przeżyć. Ale ten że mężczyzna będąc już jej przyjacielem odwiedzał ją w szpitalu. Też opowiadała o tym czymś w paski co poluje na ptaki.

Grudzień.
W końcu z Gustawem, Anką, Grześkiem, Agnieszką i Magdą zaczęliśmy prowadzić obserwacje wszystkiego co nie jest normalne, a co miało miejsce na osiedlu i okolicy. Dużo ciekawych rzeczy się działo. Czasami na niebie nie było widać Wielkiego i małego wozu, ale zupełnie inne gwiazdy i zabawne smugi, a czasami niebo było takie jak wszędzie. Zwłaszcza zimą zjawiska te były częstsze. A niektóre ptaki nie przypominały tych które znaliśmy. Idziesz spać a za oknem zorza, fioletowa mgiełka mknąca gdzieś w oddali za miast drogi mlecznej.

Minął rok.
Nasze notatki się powiększały. Robiliśmy zdjęcia, dokumentowaliśmy to co widzieliśmy.
Jak była wiosna zaczęliśmy robić wycieczki do lasu z nadzieją że natkniemy się na tę istotę.
Chodziliśmy wzdłuż słupów wysokiego napięcia, ścieżkami szlakami i własnymi trasami przez zarośla.
W końcu natrafiliśmy na tę istotę. Nie przypominała niczego co znam. Była niegroźna. Spojrzała na nas, sześcioosobową drużynę z aparatami.
Zrobiliśmy zdjęcia, a to zwierze rzuciło się na lecącego ptaka i szybko uciekło od nas.
Z takimi zdjęciami mogliśmy iść do instytutu zoologii na tutejszej uczelni.
Nikt o tym nie słyszał, sugerowano nam abyśmy "przestali brać te świństwa", oskarżono o fałszerstwo, zajęła się tym policja.
Wykluczono fotomontaż, w naszych mieszkaniach nie znaleziono żadnych środków halucynogennych. Przepytano sąsiadów. Jedynie potwierdzili nasze badania.

Po pewnym czasie zainteresowała się tym Warszawa.
Później jacyś europejscy uczeni.
Fizycy, odkryli że na terenie osiedla panują dziwne zaburzenia nie tylko pola magnetycznego.
Skład chemiczny powietrza nieco się różni od reszty, tak jak by to była nawet inna planeta, o podobnej atmosferze, spekulowano coś o wyrwie w czasoprzestrzeni. No i się zaczęło, atrakcja turystyczna dla najtęższych umysłów świata. Kogo by nie wymienić był znany w świecie czy fizyków, czy astronomów, o biologach i matematykach nie wspominając. Zainteresowanie było niemałe, fakt lecz w końcu odcięto źródełko pieniędzy i zaniechano dalszych badań, kilkudniowych wycieczek do pobliskiego lasu, o polowych laboratoriach nie wspominając. Nie umiejąc wyjaśnić tego zjawiska sprawę zamknięto. Wężowate stworzenie dodano do listy gatunków zagrożonych i na tym się skończyło. Wspólnie z Gustawem i Agnieszką wydaliśmy publikacje na ten temat, ale nie sprzedawała się najlepiej. Przetłumaczono ją na trzy, może cztery języki, po czym wydawnictwo wysłało list w którym napisali że nikt tego nie kupuje i nie opłaca się wydawać. Zainteresowanie naukowców ucichło, i dziura jaką była ta miejscowość dalej jest nudnym zapomnianym miastem gdzieś w głębi kraju.

31.10.2008

Sobota. Dzisiaj jest ślub mój i Magdy.
Dziwne stworzenie będzie mi towarzyszyć do końca życia na tym osiedlu.
Nie umiem wyjaśnić tego, co się tutaj dzieje, po prostu jest i są to rzeczy niebywale piękne.
Teraz po latach już wiem skąd nazwa "Osiedle Cudów".





Łukasz Daczewski.
Wrocław 26.06.2010.

1 komentarz: