wtorek, 14 września 2010

Na piątym piętrze był las

Od Zdjęcia Bloggera


Mój dziadek jest matematykiem. Ma doktorat, który obronił w 68 roku, zna siedem języków (Grecki, Rosyjski, Czeski, Węgierski, Łacinę, Francuski i Angielski), robił zdjęcia, i filmy, ale ukradli sprzęt, a później były aparaty cyfrowe.
Dawno temu, nie wiem jak dawno, ale pracował na Politechnice Zielonogórskiej(obecnie uniwersytet). Jeździł tam i mieszkał po dwa-trzy dni, bo miał wykłady itd. Jak byłem mały, miałem z 6 lat, to mnie ze sobą zabierał... Mieszkał w takim Ogrooooomnym bloku, Numer siedem, mieszkanie trzydzieści sześć, na piątym piętrze. Pamiętam że jechaliśmy pociągiem. Że biegałem jak wariat po pociągu, bo się nudziłem. Jak jechaliśmy przez Głogów, zachwycałem się fioletowym mostem, pamiętam Niedoraadz, jakąś miejscowość na "Ś", i miejscowość, której nazwa coś z wędlinami wspólnego miała... Nowa sól, ostatnia stacja przed Zieloną górą.Pamiętam jak dzisiaj, jak z okna przedziału widziałem zwalniający z piskiem, obraz, przesuwającego się, i zatrzymującego peronu trzeciego w Zielonej Górze. Było już wieczorem. Nie wiem która godzina, ale słońce chyliło się w stronę zachodu. Zatrzeszczało z głośników, kiedy dziadek otworzył drzwi. "Pociąg osobowy z Wrocławia do Zielonej Góry, przez... Wiechał na tor, przy peronie trzecim. Peron trzeci znajdował się przed rozjazdówką, na tym samym torze co peron pierwszy, tyle że oddalony o jakieś 100-150 metrów. Pociąg sennie stał na stacji, z zaciekawieniem obserwowałem wychodzących pasażerów. Zielone wagony drugiej klasy, jeden brunatno-żółty, też drugiej klasy z przedziałem bagażowym i rowerowym. Był też jeden czerwony wagon pierwszej klasy, którym zawsze jak byłem mały jeździłem. Bardzo się cieszyłem że wreszcie jechałem zielonym wagonem. Ciekawiło mnie czy czymś się różni. Niestety, rozczarowałem się, było więcej siedzeń i tyle. Słońce odbijało się od okien pociągu, który już nigdzie dzisiaj nie jechał. Zapytałem się dziadka czemu na tym torze są dwa perony. Odpowiedział coś, ale nie pamiętam już co. Zdziwiłem się że we Wrocławiu tak nie ma, skoro tu jest, to tam też powinno!
Przeszliśmy kawałek, za halę dworca, ale nie wchodziliśmy do niej, na postój taksówek, a później na przystanek autobusowy nieopodal dworca. Przyjechał autobus, wydawało mi się, że wszystkie autobusy są tymi wielkimi hałaśliwymi ikarusami. Ten był cichy, i miał automat z biletami w środku. Dziadek kupił bilety w autobusie. Lampy uliczne powoli zaczęły się zapalać. I widziałem oddalający się dworzec, widziałem dwa perony, po trzeci był jakoś dalej, i budynek dworca, z falowanym dachem, neonowym niebieskim napisem Dworzec PKP. Jechaliśmy chyba autobusem numer sześć, nie pamiętam, i wysiedliśmy na ulicy Podgórnej. Przeszliśmy obok mozaiki z jakimś człowiekiem. Zapytałem się co to za pan w tym okrągłym kołnierzu. Dziadek powiedział że to Gagarin.
Nie wiem kim jest ten cały Gagarin. Ale fajne ma imie. Poszliśmy schodami, a obok były na skośnym trawniku głazy, Dziadek powiedział, że to lodowiec je tu zaniusł. I poszliśmy do jego mieszkania.
Było ono w wielkim szarym smukłym bloku, z kolorowymi balkonami, na każdym balkonie coś stało.
Ulica szafrana siedem, mieszkania trzydzieści sześć. Zielona klatka schodowa, z dwiema windami, co kiedyś zjeżdżały do piwnicy, ale teraz nie jeździły do piwnicy. Piąte piętro. Dziadek powiedział że ma ptaszka w mieszkaniu. Nacisnął dzwonek i ptaszek ćwierkał, ale jak otworzył drzwi ptaszka nie widziałem i było mi smutno. Jeden pokoik, kuchnia i łazienka. I nie było telewizora. I byłem zły bo nie mogłem obejrzeć wieczorynki. Pokazał mi balkon, i panoramę lasów. Niebo było już ciemne i wszędzie się świeciły latarnie. Bardzo mi teraz tego widoku brakuje... Na następny dzień, dziadek zabrał mnie na politechnikę, i pozwolił grać na komputerze, pokazał pana portiera i powiedział że mam być grzeczny. Potem poszliśmy na daleki spacer do lasu. Właściwie to chodziliśmy tylko na dalekie spacery do lasu. Ale bardzo mi się tam podobało. Jak się myłem dawał mi pianę do golenia, że bym umył sobie ręce pianą. Pierwszy raz myłem ręce pianą do golenia, i bardzo mi się to podobało. A jak dziadek zabierał też mojego kuzyna to razem bawiliśmy się pianą do golenia dziadka, aż się skończyła, i dziadek musiał kupić nową.
Chodziliśmy do sklepu po oranżadę, a kiedyś kupiłem sobie za dwadzieścia złotych aparat fotograficzny. Kupiłem kliszę, zrobiłem zdjęcia, i otworzyłem, bo myślałem że będzie je widać.
Chodziliśmy na dworzec patrzeć na stary gołębnik, albo do źródełka w lesie, skąd braliśmy wodę.
I za blokiem dziadka, było widać to z balkonu, były szare baraki z blachy falistej. Kiedyś były tam jakieś biura czy coś.
Pamiętam jak kiedyś pojechałem z Dziadkiem do Zielonej góry i był tylko jeden barak. Później zbudowali taki wielki biurowiec z niebieskimi oknami. I byłem zły, bo zasłaniał mi las! To był mój azyl. Później jeździłem tam z mamą jak ojciec był narąbany i robił złe rzeczy. To jechaliśmy z dziadkiem i mamą. A raz to nawet pojechała z nami babcia i pies dziadka. Później dziadek dostał stary mały telewizor kolorowy, co był u mnie w domu kiedyś. Miał sześć kanałów. A dziadek zrobił do niego pilota! Z kija, i naciskał kijem guziki. Ale ja nie potrafiłem robić tego tak jak dziadek.
To był mój azyl. Szafrana siedem, mieszkania trzydzieści sześć, na piątym piętrze, w zielonej klatce schodowej, z ptaszkiem co był zamknięty w takim mały białym pudełeczku nad drzwiami, i ćwierkał jak się naciskało dzwonek.
Pamiętam jak dziadek z babcią mnie zabrali ostatni raz. Wtedy jechaliśmy już pociągiem Intercity, dostałem od stewarda batonik czekoladowy i bardzo się cieszyłem z tego powodu. Dziadek poszedł na politechnikę, a ja zostałem z babcią. Potem dziadek wrócił, i poszliśmy do jakiegoś urzędu. Byłą tam taka sztywna pani, co paliła papierosy, i jakiś łysy młody pan. Rozmawiali coś o jakiejś czystej księdze i o sprzedaży. Podpisali jakieś papierki, i zrobili wpis to tej czystej księgi. Okazało się że wtedy, co ja siedziałem i się nudziłem, jak babcia podpisywała z dziadkiem jakieś papiery, które były im zabierali, że to mieszkanie zostało sprzedane.
Zawsze chciałem tam wrócić, i jak bym tylko mógł, to bym tam wrócił.
Na ulicę moich marzeń. Szafrana siedem przez trzydzieści sześć...

czwartek, 26 sierpnia 2010

Upalne popołudnie

Od Zdjęcia Bloggera

Lubię bardzo zachody. Kojarzą mi się z letnimi popołudniami
jakie pamiętam z dzieciństwa, były senne i piękne, czasem mi ich
brakuje. Mieszkałem wtedy w dużym dziesięciopiętrowym szarym bloku...

Upalny dzień się kończył, popołudnie z wolna zamieniało się w wieczór.
Gigantyczny, szary długi klocek z milionami okien.
Dziesiąte piętro. Widok na miasto. Z okna widać drugi taki sam, oddalony o
pięćdziesiąt metrów. a za nim trzeci blok. Na prawo okolice dworca, choć samego
dworca nie było widać. Po środku stoi hotel, między hotelem a Poltegorem nie ma nic
ogromny pas wyschniętej trawy sięgającej do pasa dorosłemu, ja miałem końce traw
na wysokości oczu. Obok biegnie główna ulica z tramwajami, dalej widać dachy kamienic. Czerwone dachy, pokryte lasami anten i kominów.
Neonowe napisy reklamujące bary, czy drobne usługi.
Zgiełk dużego miasta był, ale taki jak by nieobecny
Z dziesiątego piętra wszystko wygląda inaczej...
Pamiętam te chmury nad panoramą miasta i to niebo.
Wyglądały jak leżące postacie Indian. Cztery długie postacie unoszące się
nad dachami kwadratowych dużych bloków. Upalny dzień miał się ku końcowi
Ulice milczały, nikogo nie było na dworze, nic się nie działo.
Szum jadącego pociągu dojeżdżającego na dworzec.
Kilka wagonów czerwonych i zielonych z ciemnymi okienkami, od których odbijało się i raziło słońce, mknęło i znikało zasłonięte przez kamienice. Niebo barwiło się z pomarańczowego na granatowe Chmury były jakieś inne.
Dzień był bardzo senny, i sennie się zakończył
Bardo delikatna pomarańczowa, ledwie zauważalna poświata
spowijająca w subtelny sposób osiedle, senne blokowisko
ginące w ciszy. Czasem przerywanej krzykiem biegających
dzieci. Znad szarych budynków, milionów okien to otwartych, to zamkniętych
z głową starszej pani, palącego papierosy człowieka, wystaje wspaniałe, pełne delikatnych chmur niebo.
Niebo łączące się z subtelnymi barwami zachodzącego słońca przecinanego
gdzieś na skraju widzenia, białą nitką ciągnącą się za lecącym, gdzieś w dali samolotem.
Słychać delikatny szum srebrnego cylindra, gdzieś daleko płynącego po niebie...
Szczekający pies, kot leżący na rozgrzanym betonowym chodniku, obok kiosku pod blokiem.
Widać pojedyncze gwiazdy, wieczór nastaje coraz szybciej, bicie dzwonów w dalekim kościele.
Chmury zmieniające barwy z bieli w delikatny róż, mieszający się z głębią ciemnego błękitu nieba.
Na ławce młoda para siedzi, gdzieś starsze chłopaki na ławce siedzą, śmieją się i piją za lepsze życie.
Między karuzelą biegają dzieci z patykami, mijając samochody od których okien odbijają się ostatnie promienie słońca,
błysk odbitego światła bo ktoś na przeciwko okno otworzył. Zapalają się pierwsze światła w oknach dużych szarych bloków,
po chwili latarnie na ulicach. Zatrzymuje się autobus kończący kurs, z zakamarków wychodzą ludzie spędzający całe życie
pod niebem, a ja siedząc w oknie na dziesiątym piętrze słyszę komunikaty z dworca kolejowego i obserwuję milknący z wolna Wrocław.
Zamykam okno bo już zimno, idę się myć, jeść kolację.
Tak właśnie to wyglądało, czasem oglądało się z rodzicami film, jak jeszcze
byli ze sobą. Źle mi się tam mieszkało, ale niektóre chwile wrócić nie mogą
chociaż czasem bardzo mi ich brakuje.
Ilustracja muzyczna: http://w298.wrzuta.pl/audio/6z3z49SVIus/myslovitz-chlopcy

środa, 21 lipca 2010

Kolejowe Dzienniki

darmowy hosting obrazków

Oświadczenie:
Oświadczam że niniejszy tekst
jest fikcją literacką, wszystkie wydarzenia
opisane poniżej nie są prawdziwe, i nie
mają prawa bytu. Postacie przewijające
się poniżej również prawdziwe nie są.
Zbieżność miejsc, osób, nazwisk i zdarzeń jest przypadkowa.

Prolog.
Jest to pewne wspomnienie. Zapomniane, i odkopane. No i troszkę zmienione.
W każdym razie, część tego co jest poniżej faktycznie miała miejsce.
A która to już pozostawię wam. Zlasuje się wam mózg i będzie niezła faza.

Wspomnienie pewnej podróży.

1.Ja, Jola, Jasiek, Gunio i Belka.
Jechaliśmy gdzieś na północ. Już sam nie pamiętam.
To było dawno. Czekaliśmy na jakimś pustym peronie na pociąg.
Było już bardzo późno. Peron był właściwie pusty, a to rzadkość,
bo byliśmy w mieście które ma jeden z większych węzłów kolejowych w Polsce...
Środek lata, a nam jest zimno, śmieszne czasy. Mieliśmy w tedy 18-19 lat.
Absolwenci różnych liceów i najdłuższe wakacje życia. Pociąg nabrał opóźnienie a my czekamy. No i nadjechał wreszcie długi rozlatujący się skład.
Wjeżdża to wielkie zielone kuriozalne coś, co jest zwykłym elektrowozem EU07-400-coś tam.
I wtacza się z prędkością ślimaka. Skład wydawał się nie mieć końca.
Wyblakła zielonkawa barwa odpadającej już farby wagonu drugiej klasy.
Drzwi otworzyliśmy nie powiem, z trudem. A zmagaj się z od lat nieużywanymi drzwiami pociągu...
My wsiadamy, szukamy przedziału, a z drugiej strony peronu odjeżdżał właśnie jeden z
tych bez przedziałowych kolejek. Rozświetlał peron bardziej niż lampy dworcowe.
Dawał po oczach, nie ma co. Na zegarze wybiła 23.00 Głośnik zatrzeszczał, a głos wewnątrz oznajmił, iż pociąg relacji Kleptów-Toruń właśnie odjeżdża.
Kiedy w rzeczywistości opuścił peron na moment przed zapowiedzią. Belka jeszcze nie wiedziała że za dwie godziny będzie świadkiem, podobnie jak ja, czegoś ciekawego...


2. Nostalgiczne wspomnienie minionej podróży. Jechaliśmy wtedy... Nie pamiętam już gdzie dokładnie, ale na pewno nad morze.
Wiem że długo jechaliśmy i było to nocą. I Wiesz, w tym głuchym powiewie wiatru jadącego pociągu coś jest, nie umiem tego nazwać, to się po prostu czuje.
Jak pociąg jedzie, to gwiżdże, głuchy wysoki gwizd, stukot kół. Czasami pojawia się jak by mgiełka, smuga która pojawia się i znika wzdłuż pociągu.
Tak jak smugi za lecącym samolotem, coś bardzo podobnego... Przedział był pusty, byliśmy w nim tylko my.
Ja, Jola, Jasiek, Gunio, i Belka. Tworzyliśmy zgraną ekipę od lat, powiem ci że nie jedno przeszliśmy...
Belka zahipnotyzowana widokiem za oknem. Słuchaj, ale coś takiego widziałem może dwa razy w życiu, w tym to teraz,
i zawsze w nocnym pociągu. Na jakiejś dalekiej, długiej i pustej trasie przez Polskę,
gdzieś po między kresami górnego śląska. Pod osłoną ciemności...
Jedziemy. Ja i Jolka wpatrujemy się w tę czerń za oknem. Pamiętam jej zaskoczenie.
W tym szumie, gwiździe, stukocie kół, wpatrzeni w okno jak w obrazek. Czerń. Czerń która łączy się
z ciemniejszą czernią, przecinana białą smugą mgiełki, skraplającej się wody ciągnącej się wzdłuż wagonu. Gapiliśmy się w tę ciemną otchłań Obsypaną mnóstwem białych punkcików.
Gwiazdy na niebie tej nocy były jakieś, wyraźniejsze, jaśniejsze, aż zbyt wyraźne.
Wpatruje się w jasny punkcik tuż nad horyzontem... Płonie, całe pole płonie. W jednej chwili ten malutki punk zajął całe pole.
Ogień był taki jakiś... Inny. Normalny ogień jest… Jest jak by przymglony, i taki żywy. A ten, był jakiś inny, nie umiem opisać.
-Płonie... -Powiedziała.
-To i ja widzę.
Ogień ten na prawdę nie był ziemski. Był... Jak by płyną. Płynął i pruł przez czerń nieba na tle migoczących gwiazd, łączył się z horyzontem, by przeciąć się z świetlistą kulą sunącą po niebie.
Pociąg przyspieszał, gwizd wydawany przez tabor wagonów jedynie się nasilał, a pojedyncze wstążki mgły spowijały wagony, subtelnie i delikatnie muskały i dotykały każde okno, zaglądała do przedziałów, pełnych sennych podróżnych w krainie szczęścia, aby ci obudzili się z piskiem kół pociągu.
-To jest... Piękne - powiedziała Jola
-Jest... Ten ogień... Gwiazdy... Zobacz ile tych gwiazd!
-W życiu tylu gwiazd nie widziałam...
Pędziliśmy pociągiem, w pustym przedziale. Oni spali, oczywiście. Gunio najbardziej. Ten zawsze śpi, przegapił by nawet swoją śmierć. Belka pamiętam tej nocy wyglądała inaczej, spała, zapewne czuła że coś dziwnego się dzieje. Jasiek... Zakochany w Belce... Ona w nim... Ale nie potrafili sobie tego powiedzieć. Gdyby teraz nie spali... Widzieli to co my, kto wie?
-Skąd pochodzą te gwiazdy? Nie widzę wozu, ani Kasjopei. Skąd one są? -Zapytała szeptem zaintrygowana i zaniepokojona tym zjawiskiem Jola.
-Czasami gwiazdy schodzą na ziemię, patrzą na ludzi i odchodzą. Mówi się że to Anioły.
I w tym momencie cały ten ogień zniknął, jak na zawołanie. Jedynie coś co wyglądało na urządzenie, pokryte milionem świetlistych punktów mignęło w oknie za raz po tym jak ogień zniknął, to coś było bardzo jasne i duże,
na ułamek sekundy zalało cały przedział oślepiającym światłem, i ani śladu po tym czymś... Zjawisku bardzo osobliwym... Jedynie obce gwiazdy gasły z wolna, jedna po drugiej pozostawiając znane nam niebo.
Wydawało mi się że Jola trzyma mnie za rękę. Wydawało, czy rzeczywiście trzymała? Tego nie wiem. Wpatrywaliśmy się w mgłę i znikające gwiazdy.
To było dawno, ale wciąż widzę jej spojrzenie... Tylko my to widzieliśmy, może jeszcze maszynista.

reszta spała..

3.
-Widziałeś to?
-Tak. Kilka lat temu jak wracałem z kolonią do domu, widziałem To samo.
-Co to było?
-Nie wiem, może rzeczywiście Anioły, a może lepiej nie wiedzieć i nie psuć piękna tej tajemnicy? Wtedy uśmiechnęła się, tak jak jeszcze się nie uśmiechała.
-Może i masz rację.
I milczała. Milczała już przez resztę drogi, trzymając moje dłonie.
Blada poświata pojawiła się tuż nad ziemią. Świtało. A z granatowego już nieba powoli schodziła czerń, zabierając ze sobą gwiazdy.
Mijały pojedyncze drzewa, stawy okryte poranną mgłą, jakiś zniszczony domek. W oddali widoczna wieś, wieża kościelna od której dachu
odbijały się już miodowy blask wschodzącego słońca, lekko zmieszanego z blaskiem szkarłatnych promieni niknących w białej poświacie,
która wpadała do naszego przedziału z wolna nas budząc. To była dziwna podróż, ale bardzo miła. Zaczęły się już zabudowania miejscowości
w której wysiadaliśmy. Pociąg zatrzymał się na zapuszczonej, i zapomnianej przez świat stacyjce. Wyszliśmy z zdezelowanego wagonu
na peron oślepieni porannym słońcem. Zapomniany peron powitał naszą ekipę zapachem niszczejącego drewna, które budowało zabytkowe zadaszenie peronu.
Pociąg odjechał a my mieliśmy przed sobą najdłuższe wakacje świata. Dojeżdżaliśmy już do miejsca, w którym mieliśmy spędzić najbliższe dwanaście dni.
Dziesięć metrów od plaży, popiskiwanie mew, bryza rozwiewająca włosy. Pod namiotami i oczywiście w jakiejś nadmorskiej wsi, bo na kurort pieniędzy rzecz jasna nie mieliśmy.To były ostatnie wspólnie spędzone wakacje. Niezniszczalna piątka z dzielnicy. Więcej nie jeździliśmy razem... Studia, własne sprawy…
A ja do dziś zastanawiam się co wtedy widziałem.
Wspaniały czas, z dala od ludzi.
Wakacje się zaczęły i skończyły

Epilog
To co widziałem poszło w niepamięć. To było dawno, ale do dziś zastanawiamy się z Jolą co właściwie się działo. W każdym razie, wyjazd był udany.
Czasami widuję Belkę z takim chłopakiem. Nie przelewa się jej, ale tez nie klepie biedy. Jasiek... Jasiek jak jasiek wyjechał. Idealista. Gunio, mój współpracownik.
Teraz kierownik działu marketingu pewnej firmy maklerskiej.
Jolka... Cóż... Wiedzie się nam. Wreszcie na swoim. Gdy nastaje noc, wpatrujemy sie wtuleni w siebie w czerń nieba wiszącego nad blokowiskiem. Niestety gwiazdy nie chcą już spadać. W milczeniu wspominamy tę pamiętną podróż...

niedziela, 27 czerwca 2010

Osiedle cudów

darmowy hosting obrazków

Oświadczenie:
Oświadczam że niniejszy tekst
jest fikcją literacką, wszystkie wydarzenia
opisane poniżej nie są prawdziwe, i nie
mają prawa bytu. Postacie przewijające
się poniżej również prawdziwe nie są.
Zbieżność miejsc, osób, nazwisk i zdarzeń jest przypadkowa.


Kopiowanie, oraz rozpowszechnianie z podaniem autorstwa wg licencji Creative Commons mile widziane 



"Między nami blokowiskami, czyli osiedle cudów"
Dziennik prowadzony przez Kamila Morwę od 3 kwietnia 2005roku do 31 października 2008 roku.




03.04.2005

Jestem Kamil Morwa, nic wielkiego. Dostałem tu pracę, w tym mieście.
Musiałem się wyprowadzić z dużego miasta, ponad 500 tys. mieszkańców. Dużo. Pracuję
w skarbówce. Tak jestem tym wrednym urzędasem, który dopadnie cię nawet na marsie jak
nie zapłaciłeś podatku. Jutro mam pociąg do tej mieściny gdzieś w Małopolsce, ale wiesz,
tramwaje to tam mają, o dziwo 6 linii. Kosmos, nie? Olsztyn nie ma, a to zadupie ma. Ale bilety na pociąg trzeba, przenoszą, ale za transport nie płacą. Jak to skarbówka, muszę więc kupić za swoje.
No to idę na ten dworzec, wredna babka udaje że niedosłyszała,
-To dokąd ten pociąg, przez Poznań?!
-Tak przez Poznań.
-Nie słyszę! Jak się nie podoba to won!
Miła prawda? Z biletem udałem się do pustego już mieszkania.
Pociąg wyjeżdża o czwartej rano, i jest na miejscu (z przesiadką w poznaniu), o czternastej.
Meble mają być pod nowym domem o piętnastej. Idę spać.

04.04.2005.
Trzecia w nocy. Dworzec, jeden z większych węzłów kolejowych po Krakowie, a jednak śmierdzi jest brudno i ciągle podchodzi bezdomny, prosząc o dwa złote na chleb A'la "inne tanie wino". Jak wszędzie z resztą.
Jednak, mimo tego całego syfu lubię kolej, ma jakiś taki nietypowy klimat.
-Pociąg pośpieszny Tanich Linii Kolejowych Relacji Bydgoszcz - Poznań przez...- Oznajmił głośnik - Wjedzie na tor...- zatrzeszczało i niedosłyszałem.
-Przy peronie piątym -dodał.
Nadpełzła glizda. Wagon pierwszej klasy nie różnił się niczym od drugiej. Taki sam brud i nie otwierające się lub blokujące drzwi, w przedziale nawet ich brak. I tak zaczęła się podróż.
Poznań był o godzinie dziesiątej, pół godziny do kolejnego pociągu, tym razem przewozy regionalne, szybko coś zjeść, bułkę, i w sio.
Po drodze pociąg nabrał opóźnienia, więc dotarłem do miasta o godzinie równo piętnastej. Chwała firmie dostawczej że chcieli czekać.
Nie miałem siły na zwiedzanie, od razu po rozpakowaniu się, ustawieniu mebli i uzupełnieniu lodówki poszedłem spać.

09.04.2005.
Sobota. Dzień wolny.
Wstałem rano o ósmej, o dziewiątej wyszedłem z mieszkania. Był ładny pogodny dzień.
Mieszkałem jak się okazało na "Osiedlu Cudów" głupia nazwa, jak się miało okazać, aż na zbyt prawdziwa.
Bloki jakich wiele, szare, wysokie, długie. Czerty kwadratowe wieże po dziesięć lub więcej pięter, szare, i brudne.
Jeżeli kiedyś były pomalowane na niebiesko, czerwono, czy zielono, to już tego nie widać. Trzy długie bloki też po dziesięć pięter
i pięć czteropiętrowych mniejszych bloków. Osiedlowy warzywniak, dwa-trzy kioski. Wjazd na północ był do miasta, wjazd od zachodu na lasy.
Szarość otoczyła mnie z każdej strony. Jakiś Facet rzekł "dzień dobry" i poszedł.
Była piękna pogoda, słońce świeciło, chciałem iść do lasu, ale nie znałem jeszcze terenu i szczerze mówiąc bałem się chodzić dalej, niż kończyła się ulica za osiedlem. Piękniejszego nieba tu chyba nie było. Ja przynajmniej się z takim głębokim błękitem nie spotkałem, więc na zachód szedł las. Wielki las ciągnący się po horyzont, który był przecięty liniami wysokiego napięcia, z oddalonej o ok dwadzieścia kilometrów
elektrowni. Widok po godzinie dwudziestej był oszałamiający, w starym mieście tego nie było. Niebo po zachodzie słońca było jakieś inne.
Nie umiem tego opisać.
Ale z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. Chyba zaczyna mi sie tu podobać, a nie miną nawet tydzień.

01.05.2005.
Właściwie to nikogo tu nie znam. Dobra znam, Pani Waciakowa, ciągle się awanturuje z tym facetem, co mieszka pode mną, że za głośno słucha muzyki, jest jeszcze rodzina Zapolskich, Pani Anka, jej mąż Gustaw, i dzieciaki. Piąte piętro zaczyna być nawet miłe, nie za wysoko, nie za nisko, a zachody
są naprawdę piękne. Widać taką granicę, miesięcy wspaniałymi jaskrawymi odcieniami zieleni lasu, wyblakłej różowej łuny, po zachodzącym słońcu, i głębie błękitu przechodzącą w ciemny granat, zasypany gwiazdami. I nagle zaczynam odczuwać samotność. Teraz patrzę się przez okno mojego mieszkania,
które wychodzi na zachód, wolę oglądać zachody słońca, niż wiadomości. Właściwie to nie oglądam już telewizji. Zaparzam herbatę, i w ciszy patrzę się
jak żółto-pomarańczowe słońce ginie w koronach drzew lasu, przeciętego siecią wysokiego napięcia, i zasłoniętego lewej i prawej strony innymi blokami.
W tym momencie zaczynają się zapalać światła w mieszkaniach. Jest ciepło, więc ludzie otwierają okna.

05.05.2005.
Godzina wieczorna w każdym razie. Zaprzyjaźniłem się z Agnieszką, zabawne, bo mieszka w bloku na przeciwko i nie rzadko machamy do siebie,
robiąc śniadanie, czy to parząc herbatę. Pracuje w tym samym urzędzie, jest archiwistką, ma męża Grzegorza facet jest genialny, potrafi w sumie wszystko.
Ktoś siedzi na balkonie, bodajże gruby mężczyzna w siatkowym podkoszulku i pali papierosa. Jakaś starsza pani wiesza pranie, a spod anten na dachach widać ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Jak się miało okazać później, uzależniłem się od zachodów słońca.


15.06.2005.
Kolejny miesiąc, kolejna wypłata. Godzina dwudziesta pierwsza, jadę autobusem do domu. Jest już ciemno.
Widzę miliony zapalonych lamp w milionach okien mojego osiedla. Zbliżam się i pędzę pustym autobusem do ukochanego mieszkania.
Jarzeniowe lampy w autobusie świeciły dziwnie na zielono, od chwili kiedy autobusem szarpnęło na wyboju. A wszystko było rozmyte.
Tak rozmyte. I nie było nic widać za oknem, aż dziwne. Znowu szarpnęło. I w tym momencie autobus stał na pętli, gdzie wysiadałem, od pięciu lub więcej minut.
Idąc mrocznymi alejkami mijałem puste samochody. W skąpym świetle latarni otworzyłem drzwi do klatki, wbiegłem po schodach na półpiętro, wezwałem windę i wychodząc wpadłem na pana Mietka, skończył mu się cukier. No to dałem, pan Mietek kran mi naprawił i kablówkę podczepił na lewo, że by mniej płacić. Złota rączka, a łeb miał nie od parady. Zjadłem coś i poszedłem spać.


Jakiś koniec czerwca, nie pamiętam dnia.
Wracałem jak zwykle do domu, tym razem tramwajem, miałem dość tych dziwnych szarpnięć i wybojów, po których w autobusie była mgła, a jak znikała, to autobus ruszał z pętli. Mietek, bo przeszedłem z nim na ty, mówił że tu się dzieją dziwne rzeczy.
No i fajnie. Pojawiła się na pętli grupa nieszkodliwych łobuzów. Siedziała na murku, klęła jak nie powiem kto popijając piwko.
Dzięki podwieczorkom u Agnieszki i Grzegorza poznałem Magdę, wspaniała osoba. Kto wie co będzie za kilka lat, w końcu jestem rok po studiach.


Lipiec. Dwa tygodnie urlopu, marzenie. Nigdzie nie jadę, będę zapraszać ludzi na codzienne zachody.
Magda nie omieszkała wpaść. Te wieczorki w sumie się spodobały, od Waciakowej i Gustawa pożyczałem krzesła i oglądaliśmy z personelem urzędu zachody.
Trywialne zajęcie, ale zbliża ludzi.
Nie zabrakło wieczorów filmowych.

Sierpień.
Praca.

Wrzesień
bez zmian.

Przestałem liczyć dni, to bez sensu.
Jesień zbliżała się z dnia na dzień, a linie tramwajową mieli remontować lada chwila.
Gustaw nie raz opowiadał mi o czymś co wyglądało jak glizda, w czarno białe pasy. Pełznie i poluje na ptaki, czai się wśród sieci wysokiego napięcia.


Październik.
Ciemno zimno pada śnieg. Poszedłem na przystanek że by do pracy jakoś dojechać.
Wsiadam do pustego autobusu, tramwaje nie jeżdżą. Mieli remontować ale kasa się skończyła.
Wpada trzech łysych facetów. Zauważyłem że w moim kierunku zbliża się chromowany kij baseballowy
Dostałem w łeb i o dziwo tych trzech zniknęło. Autobus był oczywiście pusty i gdzieś pędził mijając płonące lasy, światło w lampach miało tę dziwną zielonkawą poświatę, wszystko było rozmyte. Odwracam się, a tu stoi Magda.
Rozmyta jak ja i wszystko. Nic nie mówiąc się do mnie przytuliła. Bum! Wybuch rozsadził mi uszy. Dużo krwi, cztery okładające mnie nogi i pięści, kolejna eksplozja ciemność, kolejne „bum”, i kolejne.
Wybuchy zmieniły się w ciche popiskiwanie. Bardzo rytmiczne.
Otworzyłem oczy, i byłem w szpitalu, otoczony sprzętem do ratowania życia.
Ktoś krzykną że się obudziłem, do pokoju wpadli lekarze, coś do siebie mówiąc.

Październik, ale druga połowa. Napadnięto mnie i pobito, ledwo żywy trafiłem do szpitala. Jedyną osobą która do mnie przychodziła była właśnie Magda.
W szpitalu spędziłem tydzień, miałem więcej szczęścia niż rozumu. Napastnik nie trafił w głowę moją, lecz kolegi, który podobno zwalił się na mnie,
ja uderzyłem się w rurkę, co to należy trzymać się ich w czasie jazdy, dwaj pozostali mnie skopali "na deser" i zostali od razu złapani przez policję, bo
szczęśliwie właśnie był patrol.

Magda postanowiła mnie odwiedzać. Rozmowy ciągnęły się godzinami. Było tu sympatycznie. Lubię to miasto i to osiedle, mimo tego syfu da się żyć.
Rok miną hucznie, u mnie była impreza, składkowy sylwester z sąsiadami na klatce schodowej i mieszkaniach na piętrze. Zabawa przednia.


Styczeń.
Praca

Luty
Trzaskający mróz, namówiłem Magdę, Gustawa, Ankę, Agnieszkę, Grzegorza i jeszcze kogoś na wycieczkę w góry. Dwa tygodnie na gapieniu się w wschodzące i zachodzące słońce zza szczytów Tatr.

Wiosna.
Dni coraz dłuższe, i coraz ciekawsze zachody.
Tramwaje dalej stały, choć większość linii już remontowano.
W autobusie spotykałem Magdę, w tej zielonej poświacie. Zupełnie tak, jak by ona wsiadała do tego samego, pustego pojazdu. Tyle tylko, że albo szarpało na wybojach i Magda, zielonkawa poświata, w ogóle wszystko znikało wracając do normy, albo po prostu budziłem się na pętli, tuż przed odjazdem autobusu w dalszą trasę.
W końcu zapytałem się jej, kiedyś na spacerze, czy też tak ma jak jedzie autobusami.
O dziwo tak, spotykała właśnie mnie, albo co bardziej prawdopodobne rzeczywiście się tam spotykaliśmy, sam już nie wiem. Gustawowi też się to przydarzyło, spotykał w nim Ankę, później się pobrali.
To miejsce miało pozytywną ale dziwną atmosferę.
Tego wieczora siedzieliśmy z Magdą i patrzyliśmy, po raz setny w to samo słońce znikające za horyzontem.
I wtedy to śmignęło, przepełzło momentalnie. Tak to o czym mówił Gustaw. Ten czerw, czymkolwiek był. Chwycił jednego z wielu krążących po niebie ptaków, opadł na ziemię i znikną w drzewach.
-Widziałaś to?
-Widziałam.
-Co to było?
-To coś jest tu od zawsze, stwierdziła.
Tak, zapomniałem dodać, Monika też mieszka na osiedlu, ale w przeciwieństwie do mnie od dziecka. I od dziecka widzi tego pasiastego stwora polującego
wieczorami na ptaki.

Zaprzyjaźniliśmy się, nawet bardzo.
Mijały miesiące, a my spotykaliśmy się z Anką, Grzegorzem, Gustawem i Agnieszką w naszych mieszkaniach i wspólnie obserwowaliśmy to zwierzę.
A ono polowało na ptaki
Pojawiało się rzadko, zawsze po zachodzie słońca, kiedy jest jasno, ale robi się ciemno. Albo o wschodzie, kiedy jest już jasno, ale nie ma słońca ponad
linią horyzontu. Zapytałem się w końcu pani Waciakowej, odparła że to wężowidło jest od kiedy pamięta.
Ale nikt z poza osiedla go nie widział.
Czy cierpieliśmy na zbiorową halucynację?
Magda zaproponowała poddać się badaniom psychiatrycznym. Więc byliśmy zdrowi na umyśle. Skąd te wydarzenia w autobusach, i pasiaste stworzenie
polujące na ptaki stwory?





Sierpień.

W wolnych chwilach szukałem w gazetach lokalnych o tym czymś. Znalazłem kilka artykułów.
Opisywały o dziwnych zjawiskach nad lasami. Coś się świeciło, coś spadło, niby bomba. Zapis z 1954 roku.
Późniejsze gazety mówiły o ludziach co szli do lasu na spacer, i nie wracali. Albo przeciwnie wracali, ale opowiadali o wężu, czy czymś węża przypominającego
mającego pasy, i podwójny pysk polujących na ptaki.
Później w latach sześćdziesiątych wybudowali to osiedle. I Co ciekawe, to zauważył Gustaw, że nie ma żadnego rozwodu, notowań wandalizmu, zabójstw, kradzieży, tylko z rejonu tego osiedla. Sporadycznie zdarzają się pobicia. Jak to moje.

Był już listopad. I jakaś dziewczyna wprowadziła się do mojego bloku.
Po nowym roku dziewczyna ta, bodajże Paulina, zaczęła mówić, bo koniec końców mijałem ją na klatce schodowej, czy w windzie, że nie lubi tych
autobusów z lekko zielonymi światłami, mówi że jeździ z jakimś facetem. Mówiła że przystojny, ale ciągle się na nią gapi. Później spotkała go w pracy, po czym ją napadli. Nie powinna była przeżyć. Ale ten że mężczyzna będąc już jej przyjacielem odwiedzał ją w szpitalu. Też opowiadała o tym czymś w paski co poluje na ptaki.

Grudzień.
W końcu z Gustawem, Anką, Grześkiem, Agnieszką i Magdą zaczęliśmy prowadzić obserwacje wszystkiego co nie jest normalne, a co miało miejsce na osiedlu i okolicy. Dużo ciekawych rzeczy się działo. Czasami na niebie nie było widać Wielkiego i małego wozu, ale zupełnie inne gwiazdy i zabawne smugi, a czasami niebo było takie jak wszędzie. Zwłaszcza zimą zjawiska te były częstsze. A niektóre ptaki nie przypominały tych które znaliśmy. Idziesz spać a za oknem zorza, fioletowa mgiełka mknąca gdzieś w oddali za miast drogi mlecznej.

Minął rok.
Nasze notatki się powiększały. Robiliśmy zdjęcia, dokumentowaliśmy to co widzieliśmy.
Jak była wiosna zaczęliśmy robić wycieczki do lasu z nadzieją że natkniemy się na tę istotę.
Chodziliśmy wzdłuż słupów wysokiego napięcia, ścieżkami szlakami i własnymi trasami przez zarośla.
W końcu natrafiliśmy na tę istotę. Nie przypominała niczego co znam. Była niegroźna. Spojrzała na nas, sześcioosobową drużynę z aparatami.
Zrobiliśmy zdjęcia, a to zwierze rzuciło się na lecącego ptaka i szybko uciekło od nas.
Z takimi zdjęciami mogliśmy iść do instytutu zoologii na tutejszej uczelni.
Nikt o tym nie słyszał, sugerowano nam abyśmy "przestali brać te świństwa", oskarżono o fałszerstwo, zajęła się tym policja.
Wykluczono fotomontaż, w naszych mieszkaniach nie znaleziono żadnych środków halucynogennych. Przepytano sąsiadów. Jedynie potwierdzili nasze badania.

Po pewnym czasie zainteresowała się tym Warszawa.
Później jacyś europejscy uczeni.
Fizycy, odkryli że na terenie osiedla panują dziwne zaburzenia nie tylko pola magnetycznego.
Skład chemiczny powietrza nieco się różni od reszty, tak jak by to była nawet inna planeta, o podobnej atmosferze, spekulowano coś o wyrwie w czasoprzestrzeni. No i się zaczęło, atrakcja turystyczna dla najtęższych umysłów świata. Kogo by nie wymienić był znany w świecie czy fizyków, czy astronomów, o biologach i matematykach nie wspominając. Zainteresowanie było niemałe, fakt lecz w końcu odcięto źródełko pieniędzy i zaniechano dalszych badań, kilkudniowych wycieczek do pobliskiego lasu, o polowych laboratoriach nie wspominając. Nie umiejąc wyjaśnić tego zjawiska sprawę zamknięto. Wężowate stworzenie dodano do listy gatunków zagrożonych i na tym się skończyło. Wspólnie z Gustawem i Agnieszką wydaliśmy publikacje na ten temat, ale nie sprzedawała się najlepiej. Przetłumaczono ją na trzy, może cztery języki, po czym wydawnictwo wysłało list w którym napisali że nikt tego nie kupuje i nie opłaca się wydawać. Zainteresowanie naukowców ucichło, i dziura jaką była ta miejscowość dalej jest nudnym zapomnianym miastem gdzieś w głębi kraju.

31.10.2008

Sobota. Dzisiaj jest ślub mój i Magdy.
Dziwne stworzenie będzie mi towarzyszyć do końca życia na tym osiedlu.
Nie umiem wyjaśnić tego, co się tutaj dzieje, po prostu jest i są to rzeczy niebywale piękne.
Teraz po latach już wiem skąd nazwa "Osiedle Cudów".





Łukasz Daczewski.
Wrocław 26.06.2010.