czwartek, 26 sierpnia 2010

Upalne popołudnie

Od Zdjęcia Bloggera

Lubię bardzo zachody. Kojarzą mi się z letnimi popołudniami
jakie pamiętam z dzieciństwa, były senne i piękne, czasem mi ich
brakuje. Mieszkałem wtedy w dużym dziesięciopiętrowym szarym bloku...

Upalny dzień się kończył, popołudnie z wolna zamieniało się w wieczór.
Gigantyczny, szary długi klocek z milionami okien.
Dziesiąte piętro. Widok na miasto. Z okna widać drugi taki sam, oddalony o
pięćdziesiąt metrów. a za nim trzeci blok. Na prawo okolice dworca, choć samego
dworca nie było widać. Po środku stoi hotel, między hotelem a Poltegorem nie ma nic
ogromny pas wyschniętej trawy sięgającej do pasa dorosłemu, ja miałem końce traw
na wysokości oczu. Obok biegnie główna ulica z tramwajami, dalej widać dachy kamienic. Czerwone dachy, pokryte lasami anten i kominów.
Neonowe napisy reklamujące bary, czy drobne usługi.
Zgiełk dużego miasta był, ale taki jak by nieobecny
Z dziesiątego piętra wszystko wygląda inaczej...
Pamiętam te chmury nad panoramą miasta i to niebo.
Wyglądały jak leżące postacie Indian. Cztery długie postacie unoszące się
nad dachami kwadratowych dużych bloków. Upalny dzień miał się ku końcowi
Ulice milczały, nikogo nie było na dworze, nic się nie działo.
Szum jadącego pociągu dojeżdżającego na dworzec.
Kilka wagonów czerwonych i zielonych z ciemnymi okienkami, od których odbijało się i raziło słońce, mknęło i znikało zasłonięte przez kamienice. Niebo barwiło się z pomarańczowego na granatowe Chmury były jakieś inne.
Dzień był bardzo senny, i sennie się zakończył
Bardo delikatna pomarańczowa, ledwie zauważalna poświata
spowijająca w subtelny sposób osiedle, senne blokowisko
ginące w ciszy. Czasem przerywanej krzykiem biegających
dzieci. Znad szarych budynków, milionów okien to otwartych, to zamkniętych
z głową starszej pani, palącego papierosy człowieka, wystaje wspaniałe, pełne delikatnych chmur niebo.
Niebo łączące się z subtelnymi barwami zachodzącego słońca przecinanego
gdzieś na skraju widzenia, białą nitką ciągnącą się za lecącym, gdzieś w dali samolotem.
Słychać delikatny szum srebrnego cylindra, gdzieś daleko płynącego po niebie...
Szczekający pies, kot leżący na rozgrzanym betonowym chodniku, obok kiosku pod blokiem.
Widać pojedyncze gwiazdy, wieczór nastaje coraz szybciej, bicie dzwonów w dalekim kościele.
Chmury zmieniające barwy z bieli w delikatny róż, mieszający się z głębią ciemnego błękitu nieba.
Na ławce młoda para siedzi, gdzieś starsze chłopaki na ławce siedzą, śmieją się i piją za lepsze życie.
Między karuzelą biegają dzieci z patykami, mijając samochody od których okien odbijają się ostatnie promienie słońca,
błysk odbitego światła bo ktoś na przeciwko okno otworzył. Zapalają się pierwsze światła w oknach dużych szarych bloków,
po chwili latarnie na ulicach. Zatrzymuje się autobus kończący kurs, z zakamarków wychodzą ludzie spędzający całe życie
pod niebem, a ja siedząc w oknie na dziesiątym piętrze słyszę komunikaty z dworca kolejowego i obserwuję milknący z wolna Wrocław.
Zamykam okno bo już zimno, idę się myć, jeść kolację.
Tak właśnie to wyglądało, czasem oglądało się z rodzicami film, jak jeszcze
byli ze sobą. Źle mi się tam mieszkało, ale niektóre chwile wrócić nie mogą
chociaż czasem bardzo mi ich brakuje.
Ilustracja muzyczna: http://w298.wrzuta.pl/audio/6z3z49SVIus/myslovitz-chlopcy